,,Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety.
W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej”– tak mawiał Ryszard Kapuciński. Tym też cytatem Andrzej Ziółkowski rozpoczął swoją opowieść na ostatnim spotkaniu z podróżnikami. Słuchając relacji mogliśmy przez moment przenieść się do Papui Zachodniej, na Irian Jaya.
Podróżuje od 25 lat i chce dotrzeć przede wszystkim tam, gdzie nikt nie dotarł, tam gdzie nie da się polecieć samolotem, pojechać samochodem. Ponton i kajak to zdaniem Ziółkowskiego najlepszy środek transportu. Przyznaje on, że często jest utożsamiany z kajakarzem, ale tak naprawdę przemieszcza się w różny sposób.
- Podróżuję piechotą, rowerem; dolecieć też trzeba, czy dojechać jakimś cywilizowanym sprzętem – mówi podróżnik
Irian Jaya
- Wymyśliłem sobie w pewnym momencie, że chciałbym poznać pierwotne plemiona, które jeszcze funkcjonują na ziemi. Oprócz Amazonii, Północnej Syberii to jedynym takim miejscem stwierdziłem, że będzie Nowa Gwinea. Nowa Gwinea cieszy się specyficzną sławą. Wyspa ludożerców, łowców głów to miejsca gdzie jeszcze 100 – 150 lat temu nikt nie chciał się tam wybierać. Współcześnie mamy już tam zaczątki cywilizacji i dużo się zmieniło. Bardziej ucywilizowana jest część wschodnia – Papua. Irian Jaya to część mniej znana i bardziej interesująca – mówi Andrzej Ziółkowski. Wyprawa do Irian Jaya to dla podróżnika lekcja pokory.
- (…) Dziwni ludzie..., o specyficznym wyglądzie, niewysocy ale dobrze umięśnieni. O szerokich zrogowaciałych stopach, dla których nie sprawia problemu bieg po ostrych kamieniach czy kolczastym krzewie. Często patrzą na ciebie z lekkim uśmiechem, ale tak naprawdę nie wiesz co myślą, nie wiesz jak się za chwilę zachowają. Jest w nich jakaś pierwotność, tworzą aurę niebezpieczeństwa, zupełnie jak natura w której się wychowali. Nie mówię o tych Papuasach, którzy odziani w klapki czy chińskie tenisówki sprzedają betel na ulicach, popularną używkę do żucia. Zęby i dziąsła robią się od niej krwawo czerwone, a w ustach zbiera się nadmiar śliny. W celu pozbycia się jej spluwają zamaszyście dookoła, tworząc na chodnikach szaro bordową abstrakcyjną mozaikę. Nie biorę pod uwagę lokalnych "showmanów", paradujących nago w kotekach, bambusowych ozdobach na fiutkach i zestawie piór rajskich ptaków na głowie. Starając się przeżyć, nagabują nielicznych turystów o wspólne zdjęcie, oczywiście za określoną kwotę pieniędzy. Jako że turyści prawie tu nie występują, prawdopodobieństwo zarobku jest znikome i wszystko wskazuje na to, że nie wiedzie im się za dobrze. Ale nawet u nich, lekko już przesiąkniętych cywilizacją, można dostrzec ten tajemniczy błysk w oczach, nie spotykany przeze mnie u innych ludów.
Kiedy Papuas patrzy na ciebie bez uśmiechu, czujesz się nieswojo... Może to kwestia obiegowej opinii jaka do nich przylgnęła: "łowcy głów", " kanibale"- być może. Ale faktem jest, że tutaj wszystko ma lekki posmak niebezpieczeństwa. Nawet dla mnie, który od lat poszukuje dzikiej natury, ucieka jak najdalej od cywilizacji, było zaskoczeniem lekkie łaskotanie w podbrzuszu, kiedy lecąc rozklekotanym samolotem z Jayapury do Wameny spoglądałem przez okno samolotu na pokryte zieloną dżunglą góry, totalnie zamglone i tajemnicze. Podobne wrażenie dopadło mnie, kiedy siedmiu facetów z plemienia Dani, z ponurymi minami siedziało na przeciw mnie, żądając dużej opłaty za przejście prze ich ziemie. I jeszcze raz, a nawet w większym wymiarze, gdy samotnie przemierzając od kilku dni dżunglę, mocno zraniłem sobie rękę. Tak, wtedy znowu musiałem uspakajać tego cholernego " motyla w trzewiach". A potem dwa dni ciężkiej harówy, której zupełnie nie można porównać z żadnym trekkingiem , w potocznym tego słowa znaczeniu. Liczył się czas, infekcja rany postępowała, a góry na Papui są specyficzne i mają kilka charakterystycznych cech. Są przede wszystkim duże. Może nie są to Himalaje, ale Tricora na którą planowałem się wczołgać, ma 4730 metrów ( czyli nie dużo mniej od Mont Blanc). I co ważniejsze do 4000 metrów porasta ją gęsta, równikowa roślinność. Nie spotkałem jeszcze lasu, nawet w Afryce, tak gęstego i nieprzyjaznego. Dodatkowo "górki" te, składają się z samych wąwozów i urwisk. Żeby wejść na jedną z nich trzeba najpierw kilka razy wspiąć się, a następnie zejść . Dopiero wtedy ewentualnie można odnaleźć szczyt. Jedynymi ścieżkami, którymi można się przemieszczać, są te łączące poszczególne papuaskie wioski. Ale mimo, że ich mieszkańcy ciągle je „odradzają", w krótkim czasie nikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Bywa, że tylko Papuas jest w stanie wskazać, gdzie znajduje się ścieżka, a gdzie tylko jej złudzenie. Jedyne autostrady, ciągnące się przez dżunglę to koryta małych i większych strumieni. Jako tako wytyczają one kierunek, pomagając się zorientować w tym zielonym labiryncie. Mimo, że obecnie teoretycznie nie ma pory deszczowej, każdego dnia, a czasami dwa razy dziennie zmoczy nas rzęsisty deszcz. Mamy szansę go przeoczyć bo i tak jesteśmy całkowicie mokrzy, brodząc po pas w tym " zielonym piekiełku". Wędrując przez nie, skupiasz się jedynie na następnym kilometrze, pokonywanym w ciągu godziny lub dwóch, bo tyle w najlepszym wypadku trwa prędkość twojego marszu. Jednakże zdarzają się momenty zupełnie inne, przyjemniejsze.
Przeważnie podczas krótkiego odpoczynku, kiedy osuszysz pot z czoła, a plamki migoczące w oczach uspokajają się na tyle, że ciekawie rozglądasz się dookoła. Wtedy nagle dostrzegasz ogrom kilkusetletnich, niesamowitych drzew. Możesz nasycić się odurzającym zapachem okolicznych kwiatów, podziwiać dziwne kształty paproci rodem z „ Jurajskiego Parku ". A w dusznej, ciemnozielonej ścianie roślinnego labiryntu zauważasz o dziwo cała paletę bogatych kolorów. I znowu przestajesz zadawać sobie pytanie- po co do jasnej cholery tu przylazłeś. Jesteś po raz kolejny otumaniony i zaczarowany pięknem oraz dzikością otaczającego miejsca. Zdecydowanie w całej mojej karierze włóczęgi nie miałem równie ambiwalentnych odczuć. W ciągu dwóch tygodni mojej eskapady zsuwałem się już ze ścieżki w przepaść …(Dzięki dżungli na szczęście nie do końca i nawet przestraszyć nie zdążyłem się porządnie.) "Poproszono mnie o "datek", a właściwie obrabowano z kilkuset tysięcy rupii. Na koniec zraniłem się do żywego mięsa i z wielkim trudem po dwóch dniach, z infekcją dotarłem do cywilizacji. Dużo tego jak na jedną wyprawkę... Jestem wyczerpany, poraniony i cały podrapany, a ja się tylko jak urzeczony wpatruję w otaczający mnie świat, zastanawiając się z duszą na ramieniu czy kontuzja ręki nie przerwie drugiej części mojej podróży -spływu kajakiem na południe. I coś mi mówi niestety, ale staram się tę podłą myśl totalnie lekceważyć, że ta skaleczona rączka chyba tego nie wytrzyma, że nie da rady. A mam podejrzenia, że jedną ręką może być nieco trudno wiosłować (…) – pisze o swojej wyprawie Andrzej Ziółkowski.
Spotkanie z podróżnikiem odbyło się w restauracji ,,u Schabińskiej”. Wcześniej gość odwiedził Dom Dziecka w Wolicy, gdzie również opowiedział o swojej przygodzie na ,,dzikim lądzie”.
Jasielskie Spotkania z Podróżnikami to cykliczne wydarzenie, które cieszy się coraz większą popularnością.
Anna Dziura
Portal miastojaslo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych komentarzy. Zastrzegamy sobie prawo do usuwania i redagowania komentarzy, które są niezwiązane z tematem, zawierają wulgaryzmy, reklamy czy też treści obrażające inne osoby. Użytkowniku ponosisz odpowiedzialność za treść swoich komentarzy zgodnie z Polskim Prawem oraz normami obyczajowymi.
Zgłoszenie